Paweł Skrzecz: torba pełna monet po Igrzyskach w Moskwi

- Z Igrzysk w Moskwie wróciłem ze srebrny medalem wagi półciężkiej, ale i torbą pełną monet z całego świata. Zbieram je niemal przez całe życie i dziś wypełniają liczne klasery - wspomina w wywiadzie dla PAP Paweł Skrzecz, ostatni polski bokser, który wystąpił w finale turnieju olimpijskiego.

Redakcja: Na początku sierpnia 1980 roku w stolicy dawnego Związku Radzieckiego wywalczył Pan srebro Igrzysk Olimpijskich. Minęło 40 lat.
 
Paweł Skrzecz: Nie przeoczyłem „okrągłej” rocznicy, takich wydarzeń się nie zapomina. Zresztą co jakiś czas w gronie kolegów siadamy u mnie w domu i oglądamy walki sprzed lat, oczywiście także z Moskwy. Wielu sportowców marzy o zakwalifikowaniu się na igrzyska, święto współczesnego sportu, a ja wystąpiłem w finale zawodów olimpijskich. I przecież tak blisko byłem wywalczenia złotego medalu. Na niewiele ponad pół minuty przed ostatnim gongiem prowadziłem z Jugosłowianinem Slobodanem Kacarem, tak niewiele mi zabrakło do zwycięstwa. Oczywiście odniosłem ogromny sukces w najważniejszej imprezie w życiu, ale wciąż zdarza się, iż zapala się w mojej głowie lampeczka i przypomina, że mogłem mieć złoto, a nie srebro.
 
Rywalizację w Moskwie miał Pan zacząć od walki z Algierczykiem Mohamedem Bouchiche. Dlaczego do niej nie doszło?
 
Dowiedziałem się, że podczas rozgrzewki dostał krwotoku z nosa i lekarz nie dopuścił go do występu. Bardzo żałowałem, że nie doszło do tej potyczki, gdyż to oznaczało, że zacznę zmagania olimpijskie od ćwierćfinału i bardzo trudnej walki z Rumunem Georgice Donici. Koniecznie chciałem boksować wcześniej, aby poczuć atmosferę w hali olimpijskiej, aby „zapoznać się” z olimpijskim ringiem w debiucie. Niestety nie było mi to dane. Trzeba było wziąć się w garść i wyjść do Rumuna. Znalazłem się między linami i zastanawiałem się, gdzie jest mój przeciwnik. Wielokrotnie boksowałem na dość małych, kusych rozmiarowo ringach, chociaż spełniających wymogi regulaminowe, natomiast ten moskiewski był ogromny, największy z możliwych. Wtedy jeszcze raz pomyślałem, że źle się stało, iż nie walczyłem z Algierczykiem. Ten kraj nie był pięściarską potegą, miałbym szansę na wygraną i olimpijskie przetarcie. Walka z Donicim była trudna, bił bardzo mocno i dwa razy byłem na dechach. Ale na szczęście w przekroju całego pojedynku okazałem się lepszym zawodnikiem i awansowałem do strefy medalowej.
 
To był trudniejszy bój niż półfinałowy z Kubańczykiem Ricardo Rojasem?
 
Kuba nigdy nie wysyłała słabych bokserów na wielkie turnieje. Ale faktycznie większe kłopoty miałem z Donicim, a nie z Rojasem. Idąc do sędziego, który miał podnieść rękę triumfatora, wcale nie byłem pewny, że to moja powędruje do góry, a mówię o walce z Rumunem wygranej 4:1. Spokojny zaś byłem po pojedynku z Kubańczykiem. Tymczasem usłyszałem wynik 3:2 i byłem zakłopotany, gdyż wydawało mi się, że miałem wyraźną przewagę. Przecież kontrolowałem walkę, wyprzedzałem Rojasa ciosami prostymi. Co ciekawe, po latach dowiedziałem się, że ten medalista olimpijski pracuje jako policjant i kieruje ruchem na ulicy. Różnie układają się losy sportowców.
 
2 sierpnia 1980 roku stoczył Pan najważniejszą walkę w karierze. To był niezapomniany finał olimpijski z Kacarem.
 
Jak już mówiłem długo wygrywałem na punkty i nic nie wskazywało, że to się zmieni. Niestety 37 sekund przed końcem byłem liczony. Z tym się zgadzam, ale kompletnie nie zgadzam się z drugim liczeniem. Wpadliśmy na siebie, ani ja, ani rywal nie zadaliśmy ciosu, lecz oparliśmy o siebie. Sędzia tymczasem inaczej zinterpretował tę sytuację. Mogę domyślać się dlaczego, przecież szefem sędziów był wtedy Jugosłowianin. Werdykt 1:4, ale warto popatrzeć na szczegóły. Dwóch sędziów przy remisie wskazało na Kacara, u kolejnego zaś przegrałem jednym punktem. Kubański sędzia dał pięć punktów więcej Kacarowi, chyba to była zemsta za półfinał. Jeden sędzia opowiedział się za moim zwycięstwem. Ogólnie punktacja bardzo równa.
 
Jakie nagrody przywiózł Pan po sukcesie w IO w 1980 roku?
 
Zacznę od tego, że było mi strasznie żal, iż odebrano nam możliwość występu w igrzyskach w Los Angeles cztery lata później. Miałbym szansę na kolejny medal, ale i na porównanie olimpiady w ZSRR i USA. Wiele osób wspomina, że zawody w Moskwie były przyćmione, smutne itd., a ja tymczasem dobrze się bawiłem i mam świetne wspomnienia. Niektórzy dziwią się, że igrzyska były mocno obstawione, ale jakże miało być inaczej? Musieli zadbać o bezpieczeństwo wszystkich uczestników w tamtych trudnych czasach. Przecież teraz też ogromne miliony idą na bezpieczeństwo. A wracając do pytania, za srebro dostałem 2250 rubli i 118 tysięcy złotych. Nie była to fortuna, ale kupiłem dywany i urządziłem kuchnię. Poza tym przywiozłem ze Związku Radzieckiego piękny dres, torbę pełną monet z całego świata i inne rzeczy. W międzynarodowej części olimpijskiej można było wymieniać się ze sportowcami na znaczki, monety, inne drobiazgi itd. I niepotrzebna była znajomość języków obcych, każdy z każdym dogadał się i ubił interes. Wspomniane monety zbieram niemal przez całe życie i dziś wypełniają liczne klasery.
 
Polscy pięściarze stali na podium jeszcze w Seulu w 1988 roku i w Barcelonie w 1992. Jeśli któryś z biało-czerwonych wywalczy medal w Tokio, będzie to pierwszy krążek od 29 lat.
 
W czerwcu, wraz z synem Sebastianem, uczestniczyłem w Ogólnopolskim Dniu Boksu Olimpijskiego. Poprowadziliśmy z kadrą narodową kobiet i mężczyzn trening online transmitowany na cały kraj. Widzę jak działa obecny zarząd Polskiego Związku Bokserskiego, jak prezesowi Grzegorzowi Nowaczkowi i jego współpracownikom zależy na sukcesach Polaków, na rozwoju tego pięknego sportu. Nie wrócą czasy kiedy pięściarz mógł i pracować, i trenować. Dziś boks jest na takim poziomie, że trzeba poświęcić się w 100 procentach, aby myśleć o sukcesach. Ale o medale bardzo ciężko, po rozpadzie ZSRR i Jugosławii powstało wiele nowych krajów, a ich reprezentanci też chcą wygrywać. Do tego aby pojechać na igrzyska trzeba przejść gęste sito kwalifikacji. Kiedyś można było liczyć, iż w pierwszych rundach trafi się na słabszego rywala, teraz na olimpiadę jadą sami najlepsi i oczekiwanie, że wylosujemy jakiegoś przeciętnego przeciwnika graniczy z cudem w postaci wygranej kilku milionów w totolotku. Czasy się zmieniły niesamowicie. Do tego, i nie ma co ukrywać, trzeba mieć swoich przedstawicieli we władzach światowych. Czasem przychylnie spojrzy na danego zawodnika jeden, drugi sędzia… I mówię o wyrównanych walkach, kiedy trzeba rozstrzygnąć na kogo wskazać, jeden dobry, drugi też, lecz obaj nie mogą zwyciężyć.
 
Mateusz Masternak, Damian Durkacz, Mateszu Polski... Nazwiska tych bokserów wymienia się najczęściej, rozważając szanse biało-czerwonych na potencjalny medal w Japonii.
 
W grudniu podczas mistrzostw Polski w Opolu sędziowałem dwie walki Mateuszowi Masternakowi (91 kg), który po wielu latach w boksie zawodowym wrócił do olimpijskiego. I mówiłem mu: Mateusz, musisz zmienić styl boksowania, bo będzie ci ciężko już w kwalifikacjach do igrzysk. Potencjał ma bardzo duży, chce jak najlepiej, ale światowa czołówka jest bardzo mocna. Jesteśmy jako kraj w gronie średniaków europejskich i nie jest łatwo wskoczyć na wyższą półkę naszej reprezentacji. Myślę, że trzeba jak najwięcej korzystać z bliskości wschodnich sąsiadów, którzy liczą się w boksie. To tylko jedna granica, a wiele można zyskać na wspólnych obozach, treningach.
 
Dziś jest Pan sędzią, pomaga synowi w prowadzeniu Akademii Walki Warszawa. To trudniejsze role, czy jednak bycie zawodnikiem to jeszcze cięższy kawałek chleba?
 
Sędziowanie traktuję bardziej jako odskocznię od codziennych spraw, to forma kontaktu z pięściarstwem. W klubie syna pracuję jako szkoleniowiec, ale do ringu już nie wchodzę. Doskonale pamiętam jak będąc trenerem Gwardii musiałem odpowiadać za każdego zawodnika, za przygotowania sportowe, ale i za ich różne sprawy życiowe. Jako zawodnik wchodziłem do ringu, robiłem swoje i wracałem na trybuny, by innych wspierać. Miałem spokój, bo martwiłem się tylko o siebie. A będąc trenerem przeżywałem i denerwowałem się podczas walk pierwszego, drugiego, piątego czy dziesiątego podopiecznego. To kosztuje mnóstwo zdrowia. Dlatego między liny już nie wrócę. Chcę bawić się boksem, pracować z dzieciakami, a kiedy podrosną to niech Sebastian ich szkoli.

Korzystając z naszej strony, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie przez nas plików cookies . Zaktualizowaliśmy naszą politykę przetwarzania danych osobowych (RODO). Więcej o samym RODO dowiesz się tutaj.